15 czerwca umarła Rasti. Ostatnia weteranka Inarijarvi Expedition. Teraz z uczestników tamtej wspaniałej wyprawy żyjemy już tylko my.
Życie z wieloma psami to fantastyczna sprawa, z której warto uczynić sposób na życie. Jednak takie życie nie jest usłane różami. Życie to także kończąca je niechybnie śmierć. To tej śmierci przeżywanie. Im większa psia rodzina, tym więcej śmierci, tym więcej śladów i blizn na psychice. I rozmaite problemy, z którymi trzeba sobie radzić lepiej lub gorzej. Śmierć należy jakoś tam oswoić, bo inaczej popadniemy w szaleństwo. Ostatnio przyszło mi do głowy, że tak naprawdę śmierć nadaje sens życiu. Gdybyśmy byli nieśmiertelni, to wszystko nie miałoby znaczenia. Nie odczuwalibyśmy presji czasu, nie musielibyśmy się śpieszyć. Na wszystko mielibyśmy czas w nieograniczonych ilościach. Nie dziś to jutro albo za sto lat. Nie wiem, czy byłoby to dobre. Śmierć umieszcza życie w konkretnych ramach. Określa je. Mamy tyle i tyle i nic więcej. Albo zdążymy, albo nie. Ponadto śmierć tworzy dramaturgię życia. Bez niej wszystko byłoby jałowe i bezpłciowe. Nudne i monotonne. Na dodatek życie wieczne byłoby niezwykle męczące. Znosić ludzka głupotę i zło całymi wiekami jawi i się istnym koszmarem. A tak przemęczymy się te kilkadziesiąt lat i fru w niebyt i w święty spokój.
Śmierć jest okrutna i mało estetyczna, ale jest też wytchnieniem, wyzwoleniem z więzów cierpienia, niesprawności, starości. Bywa błogosławieństwem. Owszem, nigdy nim nie jest śmierć przedwczesna. Taka nie ma żadnego sensu i wyłącznie jest bólem dla tych, co zostają.
Tak sobie próbuję oswoić umieranie, by zwyczajnie nie zwariować i móc robić to, co kocham. Żyć z psami i nie umierać z każdym z nich z osobna.
Żegnaj Rasti. Do zobaczenia, być może w lepszym świecie.